Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Paweł Szpakowicz, Sybirak z Białowieży odszedł we śnie

Marta Chmielińska
Marta Chmielińska
Paweł Szpakowicz w marcu na uroczystości odsłonięcia pomnika poświęconego Sybirakom
Paweł Szpakowicz w marcu na uroczystości odsłonięcia pomnika poświęconego Sybirakom Marta Chmielińska
Paweł Szpakowicz razem z rodzicami i rodzeństwem został wywieziony na Syberię. Po katorżniczych latach udało im się wrócić do kraju. Jednak i tu, w powojennej rzeczywistości, nie było łatwo żyć.

Czas biegnie nieubłaganie. Choć na co dzień zdajemy się nie dostrzegać przemijania, śmierć bliskich i znajomych zaskakuje nas w najmniej spodziewanych momentach. Tak było i tym razem, gdy dzwoniłam do pana Pawła Szpakowicza i usłyszałam w słuchawce: „Dzwoni pani za późno”. Pomyślałam wtedy o tych wszystkich momentach z przeszłości, w których spotykałam Pawła Szpakowicza na różnego rodzaju uroczystościach i zawsze odkładałam naszą rozmowę na lepszy moment. Bo miałam za chwilę autobus, bo uroczystości zbyt długo trwały, bo… No właśnie. Paweł Szpakowicz zmarł, a ja moją z nim rozmowę ułożyłam z okruchów wspomnień jego najbliższych – syna, żony i brata.

10 lutego 1940 rok

Rodzina Szpakowiczów – rodzice z pięciorgiem dzieci – mieszkała w Białowieży. Kiedy wybuchła wojna, Aleksander – głowa rodziny – pracował w Lasach Państwowych jako gajowy, a matka – Paraskiewa opiekowała się czterema synami i najmłodszą, zaledwie kilkumiesięczną córeczką.

– Najstarszy syn miał na imię Aleksander, następny był Mikołaj, potem Piotr i mój ojciec – opowiada Adam Szpakowicz, syn Pawła. – W chwili wywózki na Sybir dziadkowie mieli jeszcze dziewięciomiesięczną córkę Weronikę. Później, już na zesłaniu, urodziła im się druga córka, Teresa.

10 lutego 1940 r. NKWD załomotało do drzwi Szpakowiczów. W tym czasie Aleksandra nie było w domu, bo – jak wspominał w 1992 roku Piotr Szpakowicz – ojciec został wezwany z furmanką przez władze sowieckie. Aleksander, bojąc się wysokiej kary za niestawienie się, pojechał na wyznaczone miejsce. Nie wiedział, że będzie musiał wozić furą na dworzec innych zesłańców.
W tym czasie do domu Szpakowiczów wpadli Sowieci.

– O godzinie czwartej nad ranem 10 lutego rozległ się łomot do drzwi. Było dosyć ciemno, mama otworzyła, wpadło chyba pięciu wojskowych do mieszkania i powiedzieli, że nas będą wywozić. Mama była przerażona, myślała, że nas wszystkich wywiozą i rozstrzelają. Straciła zupełnie głowę – wspominał Piotr Szpakowicz, który w chwili wywózki miał niespełna 10 lat. – Moja młodsza siostra leżała w kołysce i strasznie płakała, a NKWDzista przyparł mamę do pieca i kazał trzymać ręce do góry. Robili rewizję, zabierali do kieszeni zegarki z biurka, brzytwę ojca i inne cenniejsze rzeczy. Później dali nam pół godziny na spakowanie się. W pośpiechu wzięliśmy tylko to, co mama kazała nam założyć, a sama zawinęła w kocyk maleństwo. Wszystkich nas posadzono na sanie, zaniesiono też tam babcię, która nie chciała jechać. Zawieziono nas na dworzec kolejowy. Do dworca było prawie dwa kilometry, był straszny mróz, tego dnia wymarzły wszystkie drzewka owocowe w Białowieży. Ledwo dojechaliśmy do tego dworca. Tam stał już zestaw wagonów towarowych, wrzucili nas do jednego z nich i zamknęli drzwi. Mój ojciec w tym czasie przywiózł na dworzec inną rodzinę. Jeden Żyd z komitetu do niego podszedł i powiedział: „Panie Aleksandrze, pana rodzina jest już w wagonie. Może czegoś nie wzięli, ma pan konia niech pan jedzie i przywiezie”. Ojciec wszedł do naszego wagonu, drzwi się zamknęły, a fura z koniem została na stacji kolejowej. Trzymano nas tam chyba do godziny dwudziestej wieczorem, w tym czasie jeszcze ludzi dowożono. Pamiętam, że było bardzo ciasno, transport ruszył w nocy. Jak długo jechaliśmy, nie bardzo pamiętam. W Baranowiczach było przesadzanie nas do innych wagonów. Były to wagony również bydlęce, ale dostosowane do szerokich torów. Przesiadka odbywała się w nocy i wielu ludzi straciło ten dobytek, który zdołali ze sobą zabrać. My nic ze sobą nie mieliśmy, wszystko zostało w domu.

Transport jechał na wschód prawie miesiąc.

- Tata niewiele mówił o tamtych chwilach, rzadko je wspominał, bo bardzo dużo go to kosztowało – opowiada syn Adam. – Zawsze jednak, kiedy coś wspomniał, pojawiały się obrazy zimna i ścisku. O tym, jak bardzo te dni wryły się w jego pamięć, mogłem przekonać się po jednym z wywiadów, którego udzielił, a zaznaczam, że robił to niezwykle rzadko. Pamiętam, że w rozmowie z dziennikarką wyjątkowo się otworzył i wrócił wspomnieniami do wielu szczegółów z tamtych lat. Przypłacił to jednak bezsenną nocą i złym samopoczuciem. Zauważyłem to i wtedy zdałem sobie sprawę, dlaczego nigdy nie chciał wspominać tamtych wydarzeń.

Żona pana Pawła dodaje, że zawsze żywe w pamięci rodzinnej były obrazy z momentu aresztowania:

– Widok matki z dzieckiem na ręku stojącej przy piecu pod bagnetem i to, że babcia staruszka tłumaczyła, że mieszka gdzie indziej i jest tylko w odwiedzinach u syna. I nic to nie dało, nie darowali jej i także ją zabrali.

Praca w kopalni złota

Po morderczej podróży Szpakowiczów wysadzono na stacji Tiażyn, ponad 5 000 km od Białowieży Towarowej. Aleksander Szpakowicz wraz z innymi mężczyznami został wyrobnikiem w kopalni złota, a jego synowie wykorzystywani byli do transportu pozyskanego surowca. Paraskiewa Szpakowicz pracowała zaś nosząc kamienie, które pozostały po rozsadzaniu głazów w kopalni. Wszyscy cierpieli głód.
Po latach katorgi rodzinie udało się, choć nie bez problemów, szczęśliwie wrócić do Białowieży.

Trudne życie wśród sąsiadów

Szpakowiczowie – podobnie jak setki innych zesłańców – pozostawili w rodzinnej miejscowości cały swój majątek. Aleksander i Paraskiewa mieli przed wojną dom, w którym mieszkali oraz rozpoczętą budowę nowego, okazałego jak na tamte czasy domostwa.

– Teściowie mieli też krówki, świnki, konia – opowiada żona pana Pawła. – Było całe wyposażenie domu, nawet krosna do tkania i kołowrotek do przędzy. I to wszystko zostało rozszabrowane.
– Najbardziej nas boli, że zginęły pamiątki rodzinne, zdjęcia, dokumenty – dodaje pan Adam. – To są wartości niematerialne, ale dla nas bardzo ważne i bezcenne.

Nie wiadomo, kto przywłaszczył ich rodzinne pamiątki. Ludzie, którzy zostali we wsi, chyba początkowo nie wierzyli, że ktokolwiek wróci z Syberii, a później – ogarnięci komunistyczną propagandą – traktowali powracających Sybiraków jak wrogów ludu. W małej społeczności nie było lekko żyć, choć – jak wspominał Paweł Szpakowicz – nie brakowało też przychylnych osób.

Trauma, o której trzeba milczeć

– Gdy nastał rok 1990, w końcu można było głośno mówić o Syberii. Do tego czasu jednak ojciec wiedział, i my także, że lepiej nie wspominać o wywózce i tamtych wydarzeniach – podkreśla Adam Szpakowicz. – Trzeba było ukrywać tę przeszłość.

Po powrocie z Syberii do Polski Aleksander został, w 1946 r., aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa.

– Bo powiedział o kilka słów za dużo o sowieckiej rzeczywistości, którą przecież znał z Syberii. I został za to aresztowany na kilka miesięcy. W białostockim więzieniu był także torturowany – opowiada pan Adam. – Udało się go wyciągnąć tylko dzięki pomocy najstarszego z synów, który służył wówczas w wojsku i przeszedł od Lenino do Berlina. Powojenna rzeczywistość była dla dziadka Aleksandra wielkim rozczarowaniem. On myślał, że po zakończeniu wojny będzie tak, jak przed 1939 rokiem. Zawiódł się bardzo.

Czas zabrany przez Sowietów

Po powrocie z Syberii trzeba było nadrabiać zabrane przez Sowietów lata. Paweł rozpoczął pierwszą klasę szkoły podstawowej. Miał wtedy 12 lat i ukończył ją jako siedemnastolatek. Potem poszedł w ślady dziadka i ojca – został uczniem Technikum Leśnego w Białowieży. Uczył się – z racji wieku – zaocznie i jednocześnie pracował w Lasach Państwowych – w Nadleśnictwie Białowieża i Nadleśnictwie Leśna. Później całe swoje życie zawodowe związał z lasem, bo – podobnie jak przodkowie – ukochał zawód leśnika, zawód, który przyniósł rodzinie i szacunek, i nieszczęście wywózki. Paweł Szpakowicz ożenił się w 1962 roku i razem z żoną dochowali się dwójki dzieci.

Syberia odbiła się na zdrowiu

– Wszyscy Szpakowiczowie, którzy byli na Syberii, chorowali na serce i przeszli zawały – wspominają żona i syn Pawła Szpakowicza. – Na pewno pobyt na Syberii odbił się na jego zdrowiu, zarówno fizycznym, jak i psychicznym. Był najmłodszy i może dlatego najdłużej przetrwał. Ale po tym, jak na Syberii przemarzło mu ucho, miał problemy ze słuchem. Tam zresztą wszyscy cierpieli z powodu zimna, stąd te późniejsze problemy ze zdrowiem, a także z sercem.
W 1984 roku Paweł Szpakowicz przeszedł pierwszy zawał. – A 5 września tego roku mąż zasnął i odszedł we śnie... – dodaje żona ściszonym głosem.

Paweł Szpakowicz był jednym z ostatnich żyjących Sybiraków deportowanych przez Rosjan z Białowieży. Jeszcze w marcu tego roku brał udział w uroczystym odsłonięciu pomnika poświęconego zesłańcom wywożonym ze stacji Białowieża Towarowa.
Pogrzeb Pawła Szpakowicza odbył się 9 września.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Paweł Szpakowicz, Sybirak z Białowieży odszedł we śnie - Hajnówka Nasze Miasto

Wróć na bielskpodlaski.naszemiasto.pl Nasze Miasto